Jest noc. Idę naga przez przytłumiony mrokiem świat. Nigdzie nie ma ludzi. Towarzyszy mi tylko ciepło otulające skórę i nocny śpiew ptaków.
Latający nad głową nietoperz jest tutaj miłym dodatkiem.
Idę i chłonę to wszystkimi zmysłami.
Jestem szczęśliwa. Prawdziwie wolna.
Ten sen nie powtarza się jakoś cyklicznie, ale budzę się po nim z uśmiechem na twarzy. Kilka lat temu poczułam pierwszy raz takie uczucie
na jawie. Czułam się naga, ale w dobrym znaczeniu. Pozbyłam się zbędnych, ciążących, maskujących to, co dobre, warstw.
Uczucie prawdziwego wyzwolenia. Myślałam, że mam to już na zawsze.
Prawda jest taka, że nic nie jest nam dane raz na zawsze. “Dane” to też za dużo powiedziane, bo wypracowywałam to latami.
A potem zaniedbałam.
Co ma to wspólnego z pisaniem?
Bywały momenty, gdy siadałam do pisania i wychodziło coś naprawdę dobrego, takiego, jak chciałam. Właśnie. Momenty.
A potem wpadłam w sieć. I dosłownie, i w przenośni. Zaczęłam budować tzw. markę i próbować promować to, co robię dla przyjemności.
Skończyło się to frustracją i skasowaniem konta. Hejt? Absolutnie! Tak koncentrowałam się na tym, żeby wśród morza blogów
i takich jak ja pisarzy, być NAJ. NAJlepszą oczywiście. Albo przynajmniej jakoś się wyróżnić.
Zapomniałam o tym, żeby być sobą. Warstwy powracały, negatywne uczucia zaczęły coraz mocniej uciskać, a piękny sen nie chciał się przyśnić.
Pisanie zawodowe szło, o dziwo, bardzo dobrze. Kolejny tekst o ciśnieniomierzach, inhalatorach, a może o drukarkach cyfrowych? Proszę bardzo!
Fachowy artykuł? Ależ oczywiście! Tyle znaków, ile trzeba, profesjonalnie, interesująco. Cacy.
Moje pisanie dla przyjemności siedziało gdzieś na wielkiej pustyni. Nie przez dni 40. Bałam się, że w końcu tam padnie, bo podobno organizm ludzki
potrafi wytrzymać bez jedzenia do 40 dni. Nie wiem, jaki organizm ma przyjemność bądź pasja, ale bałam się, że w końcu jednak umrze.
W końcu zaczęły pojawiać się pęknięcia. Pewnego dnia zapadłam się psychicznie. Dziwny stan, ale tego dnia nie wypowiedziałam ani jednego słowa.
Było mi wszystko jedno, co kto o mnie myśli, co powinnam, a czego nie. Miałam to na końcu mojego układu pokarmowego.
Sama nie wiem, co mam sądzić o przeznaczeniu itp. Racjonalnie w to nie wierzę, ale czasem zbiegi okoliczności są nader zastanawiające.
I taki epizod nastąpił po zapadnięciu, gdy pozbyłam się wszelkiej nadziei na to, czy będzie dobrze, czy źle. Było mi to obojętne.
Przypadek podsunął mi film o pisarzu J.D. Salingerze “Rebel in the Rye”. W pewnym momencie zaczęłam notować dialogi,
bo kolejne zdania otwierały mi coraz szerzej oczy. Musiałam wypisać to i owo, i powiesić przed oczami. Żeby znów nie wpaść w jakąkolwiek sieć.
Prawdopodobnie wyważyłam kolejne otwarte drzwi, na szczęście chyba nie robiłam tego z główki, więc nie wylądowałam gdzieś na ścianie z rozbitym łbem.
Dotarło do mnie, że…
Pisarz a pisanie to chyba dwie różne rzeczy.
Pisarz jako człowiek nie musi uwodzić czytelników. Być piękny, szlachetny, cudownie społeczny itp. itd. Wiem, że obecnie na rynku panuje przesyt
i każdy staje na rzęsach żeby sprzedać kolejny egzemplarz książki. Zastanawiałam się nad tym, czy muszę dołączyć do tych książkowych igrzysk.
NIE!
W zrozumieniu tego pomogły mi słowa nauczyciela - Whita Burnetta, do którego Salinger uczęszczał na zajęcia z kreatywnego pisania.
Konkluzja jednej z rozmów brzmiała tak:
“Czy jesteś gotów oddać się opowiadaniu historii, wiedząc, że możesz nie dostać nic w zamian?”
Żadnych publikacji. Żadnego poklasku. NIC.
I kolejna sprawa.
Czy chcesz pisać, aby pokazać światu swój talent, czy przekazać to, co masz w sobie?
Nigdy nie lubiłam się ścigać. Do szpiku kości nie cierpię przypodobywania się, dlatego tak frustrujące było samodzielne przebijanie się
przez media społecznościowe. Nic dziwnego, że kogo stać, wynajmuje do tego ludzi.
Chociaż wiedziałam, że muszę być sobą i nie mogę patrzeć na innych, ale… podświadomie to robiłam. Bałam się, że napiszę coś
urażając kogoś. Lubię sobie czasem wykorzystać słowa rynsztokowe jako środek ekspresji. Za każdym razem używając takiego, czy innego wyrażenia,
pojawiał się w myślach obraz tej czy innej znajomej. I chociaż tworzę fikcję, bliskie lub dalsze grono pewnie będzie zastanawiać się,
czy to moje doświadczenie, czy wymyśliłam to (w domyśle, że na pewno to przeżyłam!).
Zblokowałam się tym przymusem tańczenia wokół czytelnika, aby łaskawie spojrzał na ułożone przeze mnie w zdania litery.
W myślach błagałam o jakikolwiek komentarz. Najpierw próbowałam błagać jawnie, ale jednak udało mi się wyciągnąć swoją godność z pyłu drogi
i ją nieco otrzepać.
Salinger pomógł mi zrozumieć, że...
Osoba pisarza i to, co tworzy, to dwie różne rzeczy.
Mistrz pióra może być gburem, odludkiem, typem takim czy owakim. Nie musi promocyjnie wdzięczyć się do czytelnika, JEŚLI...
jego opowieść złapie czytelnika za przysłowiowe jaja od pierwszej strony i będzie tak trzymać do ostatniej strony.
To nie sam pisarz jest ważny i jego charakter, ale jego przekaz.
Spróbuję nie zapomnieć o tym.