Rzucając okiem wstecz stwierdziłam, że najlepsze teksty wychodzą mi, gdy jestem przyparta do muru. Znaczy, trzeba mnie trzymać krótko za pysk i nie pozwolić na filozofowanie (to samo mówią nauczyciele o moim synu, nic dziwnego, wszak krew z krwi). Zero negocjacji o czym przekonałam się pracując kilka miesięcy z Krzysią (cudowne warsztaty pisarskie).
Na tychże warsztatach miałam za zadanie napisać monolog wewnętrzny wylosowanego mnicha tybetańskiego. Tak mi z mnichem po drodze jak krowie z dinozaurem. Po długich błaganiach (myślałam, że się Krzysia ugnie, ale gdzie tam) stwierdziłam, że dobra, najwyżej posiedzę i pogapię się na biegające po podwórku psy. I w pewnym momencie nastąpił. Błysk.
Monolog mnicha tybetańskiego
Znów dziś był przypalony ryż na obiad. Nie mam pojęcia, jak można być tak konsekwentnie opornym na fizykę. Widocznie brat Ohmm potrafi.
Całe szczęście, smak naszych kur przystosował się do trybu gotowania brata Ohmma, przynajmniej nie musimy tego jeść i nic się nie marnuje.
Ma to swoje dobre strony, bo chociaż mózg pozbawiony skrobi najpierw przeżywa szok, ale potem wszystko się wyostrza osiągając wyższy stan.
Koniec.
Uwielbiam pisząc o przyziemnych rzeczach kończyć głębszym przytupem ;)
Obiecałabym coś dłuższego, ale nie lubię nie wywiązywać się z obietnic.
Chyba, że mąż odłączy mi internet na kilka dni celem motywacji :-P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz