czwartek, 31 grudnia 2015

Foton

Mój pierwszy tekst za pieniądze :D
Napisany ho ho i trochę temu, gdy jeszcze Pluton oficjalnie był planetą.
Kolega ze studiów poprosił bym napisała pewnemu uczniowi opowiadanie o Układzie Słonecznym.
Mam nadzieję, że ów uczeń dostał jakąś przyzwoitą ocenę ;)


Wstawał blady świt okolony pasmami mgły i zapowiadany nieśmiałymi jeszcze trelami ptaków. 
Nie, do niczego - pomyślał - przecież to Matka Słońce sprawia, że gdzieś tam wstaje świt.
Zasmucił się z lekka. Romantyzm zdecydowanie odpada, bo co może być romantycznego 
w niesamowicie gorącej i wybuchającej ciągle gwieździe? Ona tylko z bardzo daleka jest taka. Siedzą zakochani i podziwiają zachód Słońca na takiej Ziemi. Spróbowaliby czegoś takiego siedząc na samym Słońcu, bardzo szybko pozazdrościliby kiełbaskom na rożnie.
Spakował romantyzm w niewielkie zawiniątko i odłożył do ciemnej szuflady. Przyda się przy innych okazjach. Powstałem najzwyczajniej we wszechświecie. W wyniku jednego z miliardów wybuchów. Dzięki temu mogłem rozpocząć długą, jedyną w swoim życiu i niepowtarzalną podróż. Czułem się niesamowicie wolny i zdecydowany zrobić wszystko. Tylko co ja mogę? Lecieć i lecieć. "Latać każdy może, jeden trochę lepiej a inny gorzej" Moi bracia potrafili robić to równie dobrze jak ja. A może było odwrotnie? Nieważne. Pomknęliśmy wszyscy smugą światła, któremu towarzyszyła ogromna temperatura. Witaj przygodo!
Cóż za zawrotna prędkość, dobrze, że nie ma ostrych zakrętów. Nie wyrobilibyśmy się na nich. Plotkowaliśmy między sobą o wszystkim, co nam przyszło do naszego jaśniejącego jestestwa. W oddali migotało coś i to nas mocno intrygowało. Rządni wiedzy i przygód pędziliśmy ku temu. 
Na swojej drodze spotkaliśmy pierwszą przeszkodę. Przelatując prawie wszyscy oglądaliśmy to coś z otwartymi buziami. Obserwowaliśmy dziesiątki różnej wielkości kraterów zdobiących powierzchnię planety.
- To Merkury - pouczył nas burkliwie ultrafiolet.
- O, co ty powiesz - pisnąłem.
Reszta towarzyszy wybuchnęła śmiechem. Poczułem się obrażony. Nie wiedziałem z czego tak się śmieją do czasu aż usłyszałem głos sąsiada. Parsknąłem rozbawiony. 
- Nie trzeba było otwierać buzi. Szczątkową atmosferę Merkurego stanowi głównie hel, który, jak słyszeliście przed chwilą dziwnie działa na struny głosowe. - Kiwając dobrotliwie głową powiedział ultrafiolet.
Kolejne piski wywoływały ogólną wesołość, ale już nikt się nie obrażał. Niedługo to zresztą trwało, bo na naszej drodze pojawiła się Wenus. 
Była kilka razy większa od Merkurego. Wytężałem wzrok próbując coś dojrzeć na jej powierzchni. Na próżno. Wszystko zasnuwały gęste chmury niwelujące wszelką widoczność. Tajemnicza jest ta Pani, że tak wszystko dobrze skrywa. Hm, patrząc w jej kierunku pomyślałem, że wygląda jak wyłaniająca się z morskiej piany Afrodyta, ale w tym wypadku ta piana była jak na mój gust za mało przenikliwa. Po bliższym przyjrzeniu się zauważyłem, że coś z nią nie w porządku. Przecież ona leci w przeciwnym kierunku niż reszta! Do tego jako jedyna w tym Układzie - jak to kobieta. Część kompanów postanowiła rzucić wyzwanie tej zagadkowej planecie. Pożegnaliśmy ich i rozstaliśmy się ze smutkiem. Z zażenowaniem muszę tu przyznać, że szybko o nich zapomniałem oniemiałym wzrokiem wpatrując się w to, co miałem przed sobą. 
Najprzeróżniejsze odcienie błękitu tańczyły, przemieszczając się wolno i gdzieniegdzie ustępując miejsca białym obłokom. Podobało mi się to, co widzę. Nawet bardzo. Długo walczyłem z chęcią odłączenia się od mojej drużyny. Chciałem lecieć tam i zobaczyć, zbadać wszystko. Kątem oka zauważyłem jak ten ważniak, ultrak przygląda mi się.
- Nie ty jeden walczysz z pragnieniem pomknięcia tam. To przepiękna planeta, pełna ciekawych rzeczy. Zamieszkują je myślące istoty. Czasem podejrzewam, że jeszcze za mało myślą, bo strasznie szkodzą Ziemi. Śmiecą, zanieczyszczają, degradują. Ale nadal jest tam pięknie i jest mnóstwo rzeczy, które zadziwiają.
Zaskoczyła mnie ta przemowa a ton głosu mówił mi o tym, że ultrafiolet da się lubić. Opowiadał mi o morzach i oceanach kryjących wiele żywych organizmów. Ptakach latających jak my, tyle że 
z o wiele mniejszą prędkością. Zielonych roślinach i w końcu o tych dwunożnych istotach zadziwiających coraz to nowymi wybrykami cały Układ Słoneczny. Rzeczywiście, dziwne muszą być z nich istoty - przyznałem i znów poczułem ogromną chęć by tam poszybować i przekonać się o wszystkim na własnej skórze. By nie poddać się kuszeniom gamy błękitów zamknąłem oczy i pofrunąłem ku kolejnemu ciału niebieskiemu i gdy już niebezpieczeństwo minęło otworzyłem oczy. 
Widok mnie zaskoczył. Sąsiad Ziemi - Mars, bardzo się od niej różnił. Przede wszystkim był... czerwony. Nie zdumiał mnie natomiast widok kraterów, które już widziałem wcześniej. Gdyby Mars był brązowy to mógłby przypominać batonik z orzechami. To skojarzenie spowodowało, że dyskretnie rozejrzałem się za Snickersem, jednak groźba pozostania świetlistym błaznem ustrzegła mnie przed głośnym wypowiadaniem swoich myśli. Poza tym, nie było na to czasu. Co to, jakieś polowanie na wszystko co się rusza? Ojej! Znowu? Ratunku, atakują ze wszystkich stron! Hej, asteroidy nie atakujcie mnie tak! Nie jestem Harrym Stamper'em granym przez Bruce'a Willis'a w "Armageddonie". Nie lecę z ładunkami nuklearnymi by rozwalić jedną z was. Ani mi w głowie robienie odwiertu na tej najeżonej i twardej powierzchni. Nie wnikałem w to, czy uwierzyły. Zmykałem tak szybko jak tylko potrafiłem. Odetchnąłem dopiero za pasem planetoid i otarłem pot z czoła. Zrozumiałem jak powstały kratery na mijanych wcześniej planetach. Ładne z nich orzeszki - pomyślałem wspominając Marsa. 
Czekałem na braci zmagających się z meteorytami. Poczekaliśmy wspólnie na maruderów. Odwróciłem się by kontynuować dalszą wędrówkę i zdębiałem. Przede mną był istny olbrzym. Skojarzenia szeptały mi coś o wielkich krowach (może tu robi się Milky Way'e?). Podziwiałem olbrzyma, ale tym razem profilaktycznie zamknąłem usta. Kto to wie, może znowu w skład atmosfery wchodzi ten dziwny hel?
- Jowisz jest największą planetą w całym układzie - pospieszył z wyjaśnieniami ultrafiolet. Chyba mnie polubił, bo trzymał się zawsze blisko. Odpowiadało mi jego towarzystwo, bo udzielał mi bardzo wielu informacji. Poza tym uważałem, że pod tą szkodliwą, przenikliwą maską jest w gruncie rzeczy miłym kompanem.
Nie dane mi było długo się dziwować Jowiszem i jego potężnymi rozmiarami. Za nim ukazał się Saturn, nieco mniejszy w swym ogromie, ale posiadający coś bardziej zastanawiającego. 
- Czy to coś to Władca Pierścieni? - Zapytałem nieśmiało ultraka. Nie wiem skąd wziąłem tyle odwagi by przezwyciężyć to coś, co szeptało mi, bym zachował te porównania dla siebie, by nie wyjść na głupca.
Mój druh spojrzał na mnie dziwnie i stłumił wpełzający na twarz uśmieszek politowania.
- Tak Saturna nikt jeszcze nie nazwał. - stwierdził. - Ale, przyznam, że to jest oryginalne spostrzeżenie. - Saturn posiada największe pierścienie, które można zauważyć z bardzo odległych miejsc Układu. Pewnie nie zauważyłeś, ale Jowisz też posiada taki pierścień, jednak jest on mało widoczny.
Zwróciłem uwagę na jeszcze coś innego. Pierwszy raz widziałem to przy Ziemi, krążyło wokół niej. Saturn miał jednak tego czegoś najwięcej.
- Co to jest? - Zapytałem wskazując na największego, jak się potem okazało nazywał się Tytan.
- To są księżyce, zwane też satelitami planet. Ziemski księżyc ma np. wpływ na przypływy i odpływy mórz i oceanów i inne rzeczy. Saturn ma najwięcej księżyców, bo aż 17. Gdy będziemy mijać Neptuna to zobaczysz przy nim Trytona - największego w tej grupie ciał niebieskich.
Popatrzyłem na niego z rosnącym szacunkiem. Ile on wie!
Uran i Neptun były kilka razy mniejsze od olbrzymów i nie wyróżniały się niczym szczególnym. Zauważyłem już tylko przy Uranie pierścień z gazów, pyłów i drobnych brył. Wyglądał marnie. Brr... Dlaczego zrobiło mi się tak zimno? No tak, to te planety. Wyglądały na bardzo zimne i niedostępne. Potem wytłumaczono mi, że zbudowane są z zimnych, silnie zagęszczonych w środku gazów. Poza tym nasza mateczka Słońce była już bardzo daleko. Westchnąłem z tęsknotą.
Mijaliśmy ostatnią planetę Układu - Pluton. Oj, wyglądał ze wszystkich najmarniej. Taki mały i zapomniany. Może skurczył się z samotności? Nazwa skojarzyła mi się z psem Plutem, ale pomny wcześniejszych wydarzeń już nie pytałem ultrafioletu o to, czy nazwano go na cześć Disney'owskiego psa.
Spojrzałem na swoich braci, przerzedziły się szeregi nas - fotonów. Zebraliśmy się w zwartą grupę, pożegnaliśmy tęsknymi spojrzeniami naszą Matuchnę i polecieliśmy niosąc posłanie innym, nieznanym układom i galaktykom.

środa, 30 grudnia 2015

Recepta na dobre teksty.

Skoro koniec roku skłania do refleksji to też jedną uczynię.
Rzucając okiem wstecz stwierdziłam, że najlepsze teksty wychodzą mi, gdy jestem przyparta do muru. Znaczy, trzeba mnie trzymać krótko za pysk i nie pozwolić na filozofowanie (to samo mówią nauczyciele o moim synu, nic dziwnego, wszak krew z krwi). Zero negocjacji o czym przekonałam się pracując kilka miesięcy z Krzysią (cudowne warsztaty pisarskie).
Na tychże warsztatach miałam za zadanie napisać monolog wewnętrzny wylosowanego mnicha tybetańskiego. Tak mi z mnichem po drodze jak krowie z dinozaurem. Po długich błaganiach (myślałam, że się Krzysia ugnie, ale gdzie tam) stwierdziłam, że dobra, najwyżej posiedzę i pogapię się na biegające po podwórku psy. I w pewnym momencie nastąpił. Błysk.

Monolog mnicha tybetańskiego

Znów dziś był przypalony ryż na obiad. Nie mam pojęcia, jak można być tak konsekwentnie opornym na fizykę. Widocznie brat Ohmm potrafi.
Całe szczęście, smak naszych kur przystosował się do trybu gotowania brata Ohmma, przynajmniej nie musimy tego jeść i nic się nie marnuje.
Ma to swoje dobre strony, bo chociaż mózg pozbawiony skrobi najpierw przeżywa szok, ale potem wszystko się wyostrza osiągając wyższy stan.

Koniec.

Uwielbiam pisząc o przyziemnych rzeczach kończyć głębszym przytupem ;)
Obiecałabym coś dłuższego, ale nie lubię nie wywiązywać się z obietnic.
Chyba, że mąż odłączy mi internet na kilka dni celem motywacji :-P

środa, 23 grudnia 2015

Tym razem bez grama ironii, nostalgicznie.

Do napisania tego jakieś 10 lat temu skłonił mnie konkurs w naszym regionalnym radiu.
Wygrałam 10 kg mąki :D ale co tam, cieszę się, że zmobilizowałam się, bo takie wspomnienia są bezcenne.
Dziś oddaję głos kilkulatce, jeszcze z okresu PRL-u. Wykopałam z czeluści backupów. I się popłakałam czytając, z żalu, bo tęsknię. Z osób tam występujących połowa już w tym lepszym świecie.

Z dedykacją - tym, którzy próbowali mnie wyprowadzić na ludzi.

"Przytarte upływem czasu wspomnienia Gwiazdki z dzieciństwa mają w sobie jakąś magię.
Wszelkie tradycje zaobserwowane w tym czasie pozostają w nas na całe życie.
A oto moje wspomnienia :)


W dniu Wigilii nie potrzebowałam dodatkowego budzenia. Oczy otwierały się
skoro świt a ja, nie bacząc na zimno panujące jeszcze w domu (bo dopiero
ktoś w piwnicy szczękał drzwiczkami pieca dając sygnał, że za jakieś pół
godziny będzie ciepło) wyskakiwałam raźno z łóżka, z cieplutkiej pościeli
bez zwykłego sobie w tej sytuacji zwlekania i marudzenia.
Czy jest śnieg?? Czy jeśli był wczoraj to w nocy nie stopniał a jak go nie
było to może akurat zdążył przez noc napadać??
Śnieg jest bardzo ważny, prawie tak samo ważny jak prezenty pod choinką.

Śniadanie, które chciałoby się jeść szybko, bo a nuż czas przyspieszy i
szybciej przyjdzie wieczór, Wigilia i PREZENTY a z drugiej strony
należałoby jeść wolno, bo tylko teraz mogę najeść się dziś do syta, potem
będziemy pościć aż do kolacji. Chociaż mnie jeszcze mama daje do
spróbowania smażoną rybę, której cudowny zapach rozchodzi się po domu w
okolicach południa.

Potem następują często nieco nerwowe przygotowania. Mama ciągle myśli, że
się z czymś nie wyrobi i znów usiądziemy do kolacji w okolicach 19-20.
Obie z siostrą ciągle coś robią. A to kręcą jeszcze jakieś ciasta, gniotą,
wałkują, lepią, smażą, gotują. Moim zadaniem jest schodzenie im z oczu i z
drogi :)
Snuję się po domu patrząc na wolno przesuwające się po tarczy zegarka
wskazówki.
Ech, dopiero 10.
Staram się coś robić, bawić, może czasem coś sprzątnąć, ale tylko czekam i
czekam.
Mogłoby się już zacząć ściemniać, można byłoby wybiec i poszukać pierwszej
gwiazdki.
Ojeeej, dopiero południe.
Wpadła sąsiadka, bo czegoś jej zabrakło.
- O, będzie jałoszka! - krzyczy mama.
No tak, bo na wsi, w gospodarstwie, w Wigilię, jakiej płci jest
odwiedzający, takiej płci będzie cielak, który przyjdzie na świat po
Świętach. Taki zwyczaj, który już nie pamiętam czy się sprawdza ;)

Coś się zaczyna dziać! Tata z bratem biorą się na podwórku za obsadzanie
choinki!
Gdy w końcu przynoszą ją do domu wykonuję dziki taniec radości.
Mam już co robić! Będę pomagać w ubieraniu choinki. Wyciągać z pudełek
świecidełka, podawać ostrożnie temu, kto będzie w tym roku ubierał
drzewko. Muszę uważać, bo niektóre przepiękne, ogromne bombki mają po 20 i
więcej lat! Przecież to całe wieki dla mnie!
Och, czas przyspieszył. Już robi się ciemno! Lampki w końcu świecą. Nigdy
za pierwszym razem :D Zawsze a to jajaś żaróweczka jest przepalona, albo
gdzieś coś nie łączy. Nerwowo drepczę, bo a nuż nie zaświecą. Uff, w końcu
zaświeciły.
Ćhoinka ubrana.
W kuchni trwają ostatnie przygotowania. A to siostra kręci mak z bakaliami
i miodem, a to mama wyławia z garnka ostatnie uszka i pierożki. Jeszcze
kompot, barszczyk, kisiel. Reszta czeka już w spiżarce.
- Basia, biegnij sprawdzić czy już jest pierwsza gwiazdka - krzyczy do
mnie dziadek - tylko pamiętaj, przez rękaw!
- Dziadku, nie dam się już nabrać! - odpowiadam.
Wszyscy się śmieją i wspominają jak mój starszy brat, gdy był mniej więcej
w moim wieku posłuchał dziadka, wziął jakieś stare palto (dziadek mu je
podsunął), nałożył rękaw na głowę, tak aby móc wypatrywać przez niego
pierwszej gwiazdki. Wszystko zgodnie z instrukcjami dziadka. Nałożył
przejęty, patrzy a tu CHLUST! A to nasz dziadek kawalarz wlał mu przez ten
rękaw kubek wody!
Ja się już nie dam na to nabrać :)

W kuchni trwają ostatnie przygotowania, sprzątanie. Potem rozstawianie
stołu, tata przynosi ze stodoły sianko żeby położyć na stole, mama
przykrywa je białym obrusem i obie z siostrą ustawiają na nim talerze,
potrawy.
Zawsze boję się, że coś się przewróci, bo to sianko pod spodem tak się
ugina, szklanki się chwieją, ale jeszcze nic się nie wylało.
Teraz to dopiero jest ruch! Wszyscy się przebierają w odświętne ubrania,
biegają, szukają czegoś jeszcze. Rodzice wymieniają jakieś dziwne
spojrzenia patrząc wymownie na naszą trójkę a szczególnie na mnie -
najmłodszą.
Kazdy, już ubrany idzie aby pomodlić się w ciszy i skupieniu gdzieś w
odosobnieniu. Chwila sam na sam z Bogiem.

Siadamy do kolacji wigilijnej.
Jest czytanie z Pisma Św. o Józefie i Maryi, stajence i małym Jezusku.
Jest modlitwa, podziękowania za ubiegły rok, plony i to, że możemy się
spotkać w komplecie. Tata, jako głowa rodziny składa najpierw życzenia
(zawsze najpierw pada "abyśmy za rok doczekali"), potem przełamuje się z
mamą opłatkiem. To sygnał, że można wziać opłatek i ruszyć z życzeniami.
Uściski, życzenia, łzy wzruszenia. "Żebyś rosła zdrowo."
I w końcu, po tylu godzinach przygotowań, siadamy do stołu.
A tam tyle smakołyków!
Śledzie w oleju, karp, którego nie lubię, bo ma tyle ości, kapusta z
grzybami, ryba smażona, po grecku, szuba, czerwony barszcz z uszkami, do
którego mamie znów sypnęło się nieco więcej pieprzu ;) kutia, kisiel,
kompot z suszonych owoców.
Kolacja mija przy gwarze rozmów, wybuchach śmiechu. Nigdy w milczeniu.
Wszyscy się cieszą a ja szczególnie, bo przecież niedługo... prezenty!
Tak, siedzę twardo i czekam, bo może w końcu uda mi się zobaczyć tego
Mikołaja, który zostawia prezenty pod choinką! Dotychczas nigdy mi się to
nie udało. Ale Mikołaja jak nie było, tak nie ma.
- Basiu, idź do spiżarki i zobacz czy nie zostawiłam tam zapalonego
światła, bo coś mi się tak wydaje - mówi do mnie mama z jakąś dziwną miną.
Akurat teraz! A jak przyjdzie Mikołaj?? Ale idę posłusznie.
Światło zgaszone, cisza. Wracam szybko, patrzę a tu SĄ! Leżą pod choinką!
Znów był Mikołaj a mnie nie było!
Ale to już nieważne. Biegnę, patrzę które dla mnie, rozpakowuję. Zawsze
tyle tych papierów, że trudno się przebić!
Pierwszy prezent, drugi... Ale fajne!

Nie chce nam się ruszać od stołu, długo rozmawiamy, oglądamy prezenty.
Ktoś zaczyna śpiewać kolędy, reszta się dołącza.
A ja bawię się, czytam, cieszę się.
Dziś mogę siedzieć ile tylko chcę!
Ale w końcu chce mi się spać.
Zasypiam.
Wiem tylko, że reszta (oprócz mamy, która zostaje ze mną w domu) pójdzie
na Pasterkę.
Kiedyś też z nimi pójdę.

A jutro będą ciasta, i inne, już nie postne potrawy.
I goście!
A pojutrze może przyjdą kolędnicy?"

wtorek, 22 grudnia 2015

Ładnemu we wszystkim ładnie, nawet gdy ptaszki wyżrą malownicze tło

"Żeby tradycji stało się zadość, trzeba było iść po jemiołę.




 Nie da się ukryć, że rok temu było więcej jarzębiny:

Wigilia AD 2014 r. 


I, że pani chciało się trochę zdjęcie gimpem podrasować żeby wykorzystać potencjał jarzębinowy bym się lepiej komponowała. Teraz powiedziała, żebym się nie wygłupiała, wystarczy, że kurier z pazura przyniósł tyle różnej karmy a ja mam tu jeszcze jakieś żądania photoshopowe. I, że co ja, jakaś kocia Anja Rubik czy inna modelka.
Niech mi ktoś podrzuci namiary do jakiegoś towarzystwa opieki nad zwierzętami, czy coś podobnego, bo jak można w dobie photoshopa tak znęcać się nad KOTEM i nie poprawiać zdjęć, które zaszczycił swoją obecnością!
Krecha  

P.S. I jeszcze mówi, że nie cierpi jemioły. Phi!"
                

Rogaliki leniwej Bashki powstałe w wyniku radosnej improwizacji

Stojąc pod ścianą pod tytułem "wigilia klasowa w klasie starszego dziecka" niechcący popełniłam bardzo proste i pyszne rogaliki. Bez przepisu.
Zainspirowałam się przepisem na mak na rogaliki bydgoskie, ale była pełna swoboda tworzenia. Dokupiłam ciasto francuskie w lidlu i voila!

Zalałam biały mak (jest do kupienia tutaj) wrzątkiem z czajnika i dałam mu 10 minut na palniku by go zmiękczyć (nie, nie są to jakieś techniki przesłuchiwania świadka, wszak mak jest produktem a nie podejrzanym). Na sito i gazę, odsączanie, studzenie w tzw. międzyczasie, mielenie (z lenistwa raz i wystarczyło).
W misce roztarłam mikserem a potem ręką, bo są rzadkie sytuacje, gdy mikser nie sprawdza się w pewnych rolach, marcepan z lidla z cukrem pudrem. Dodałam do tego mak, namoczone wcześniej we wrzątku rodzynki i morele (drobno pokrojone), orzechom już darowałam tym razem i skórkę cytrynową, która okazała się bardzo ważnym składnikiem. Na końcu wrzuciłam 2-3 łyżki gęstej, kwaśnej śmietany, tak by masa była nadal gęsta ale jednak plastyczna.
I to tyle w kwestii farszu.
Orientacyjne proporcje:

- biały mak: 300 gramów
- masa marcepanowa: 100 gramów
- cukier puder: 150 gramów

Ilość bakalii wedle gustu i potrzeb, ale skórki radzę dać więcej.

Rozwinęłam arkusz ciasta (poleżał sobie trochę w temp. pokojowej) i nożem do pizzy podzieliłam na kwadraty (wyszło 15, bo to małe rogaliki były, ale każdy robi, jak mu serce podpowiada), nałożyłam farsz, zwinęłam w rogalik. 
Piekłam 10 minut przy termoobiegu i temp. 180-200 stopni a potem jeszcze 5 minut bez tego obiegu.
Gorące polałam lukrem cytrynowym.
Dodam tylko, że nie warto zjadać wszystkich od razu, bo następnego dnia są znacznie lepsze :)



Ogłoszenia parafialne

W tym miejscu miałam napisać, co będzie na tym blogu a czego nie. Potem zdałam sobie sprawę, że nie mam pojęcia, bo dopiero będę go z czasem (mam nadzieję) pisać.
Wiem jedno - należy się spodziewać miszmaszu. 
Kobieta chodzi po zakupy na bazarek.
Kobieta jeździ rowerem po mieście załatwiając to i owo.
Kobieta traci wzrok na robienie zakupów przez internet dzięki czemu zaoszczędzi łażenia po sklepach i warczenia na tłumy przepychających się ludzi.
Kobieta ogarnia dom przedświątecznie.
Kobieta kwitnie w kuchni przy garach i blachach (co akurat lubi).
Kobieta przytachała choinkę z bazarku.

Mężczyzna stracił humor, bo nie lubi świąt.
Mężczyzna czuje się zmęczony.

Chyba kobiecie zabraknie wina do bigosu i ryby po grecku.