poniedziałek, 4 stycznia 2016

Moje miejsce na ziemi - część pierwsza

Znów szłam ulubioną ścieżką leśną, która rozwidlała się tu i ówdzie. Trzeba było wiedzieć, gdzie iść dalej, bo szeroka, wyjeżdżona droga nie oznaczała, że idzie się w dobrym kierunku - często było to mylące.
Mieszany las, mnóstwo leszczyn i żadnego człowieka, zwłaszcza o tej porze. Nie, to nie wieczór, do niego brakowało jakieś 2 godziny. Ludzie mieli inne sprawy na głowie niż spacery po 18-ej. Kto nie musiał, ten nie szedł.
Odbiłam w ostatnią odnogę pokrętnej ścieżki dla wtajemniczonych. Istniała tylko dzięki racicom krów, które codziennie, rano i wieczorem przemierzały tę trasę.
Już widzę polankę. Uśmiecham się, bo ten prześwit powodował u dziecka ulgę po 2 kilometrach marszu przez las. Jeszcze tylko błotniste, strome zejście do rzeki i ostrożne przejście po mostku. Mostek - pod tą malowniczą nazwą kryje się pień drzewa. W najlepszych czasach były to dwa pnie i żerdź w roli poręczy. Jesienią, przy mocno wezbranej wodzie odpływały gdzieś w dal. Może utknęły po drodze przy brzegu a kto wie, może dotarły nawet do Narwi. Pamiętam akrobacje na jednym pniu, mokrym po wielodniowych deszczach, niezaplanowany szpagat zakończony podwinięciem nogi, trzaskiem kostki i czterokilometrową drogę powrotną w ogromnym bólu okraszanym rzewnymi łzami. Po  20 latach można się już na szczęście uśmiechnąć na wspomnienie tego, ale na zawsze zapamiętam, że papiery na studia wiozłam mocno kulejąc.
I jestem. Rozglądam się i cieszę oczy. Mimo codziennego obowiązku widok ten zawsze mnie radował, czasem przez łzy, ale nigdy nie był mi obojętny. I nigdy się nie znudził.
Po prawej sforsowana rzeczka, po lewej rów, gdzie rozlokowały się wspomnienia wagarów w pierwszy dzień wiosny. Równolegle do rowu polna droga wzdłuż ściany lasu. Czasami nadchodziłam z tamtej strony a raczej nadjeżdżałam rowerem, ale rzadko. Bywało, że nadjeżdżał tędy tata traktorem a ja czekałam na górce , bo niżej zejść się nie dało nie mówiąc o próbie przejścia rzeki - wtedy rwącej, mocno wezbranej. Ciężko było wyobrazić sobie, że to na co dzień mały, leśny strumyk, który może dać ochłodę w upały tylko wtedy, gdy się w nim na płasko położysz.
Łatwo potrafię sobie wyobrazić powódź i płynące zwierzęta, bo widziałam krowy, które musiały zmierzyć się z nurtem, tak niepodobnym do normalnego. Płynęły odważnie wystawiając tylko wysoko głowy. Oddychałam z ulgą gdy łapały pod racicami grunt pod górką.
Krowy. Wyszkolone odruchy. Około 18 stały pod płotem, gdzie niemożliwością było zastać je o innej porze dnia, bo miały ogromny pastewnik z ogrodzonym zejściem do rzeki, cieniem wśród olszynek. Jednak codziennie w porze, gdy powinny iść do domu były przy bramie. Nawet duży pies, lub nawet dwa nie robiły na nich wrażenia. Dopóki szły spokojnie ścieżką a potem drogą nie zbaczając w las a potem w pola z uprawami, dopóty nie miały się czego obawiać ze strony psów.
Stromy podjazd od rzeki, setki metrów ogrodzenia, wokół stary las z majaczącym prześwitem, gdzie można było domyślać się pól a może nawet zabudowań. A tak, można było nawet pomyśleć o domach w pobliżu, bo to oznajmiało szczekanie psów gdzieś tam, zza tych olszynek.
Bez względu na pogodę - spokój. Las tłumił większość odgłosów, mocne powiewy wiatru. Tam zawsze było spokojnie - nie przypominam sobie inaczej. Oprócz burzy. Nadchodząca o tej porze chmura była moim koszmarem goszczącym również w snach.
Nadciągająca burza, jakieś zawirowania sprawiające, że pora się przesuwała i trzeba było wracać gdy światło ustępowało różnym odcieniom szarości. I chociaż od 8-letniego dziecka lub nastolatki dzieli mnie przepaść lat to czasem nadal taki sen potrafi przyspieszyć puls.
Jednak spokój dominuje we wspomnieniach.
Jeszcze przez bardzo wiele lat po wyjeździe, w zawirowaniach życiowych zakrętów miejsce to powracało jako przystań. Nie było w nim nikogo, tylko ja, ten las, ten pastewnik, te olszynki i leniwie płynący strumyk, który czasem miał aspiracje do większej rzeki. Uciekałam tam w myślach i snach. W chaosie życiowych wydarzeń, gdy wszystko i wszyscy zawodzili, gdy nie miałam czego się chwycić, siadałam w myślach na tym zboczu górki, wpatrywałam się w płynącą rzeczkę albo zamykałam oczy słuchając szumu lasu i słabych, dalekich odgłosów reszty świata, od którego chciałam uciec. Nie dom, nie strych a to było moim azylem przez bardzo długi czas.
Jedna stancja, przeprowadzka, druga, przeprowadzka, trzecia, czwarta, kolejna, bo przestałam już liczyć, bo po drodze zmieniły się też miasta. Dom, który miał być TYM a okazał się kolejnym etapem podobnym do stancji. Wszędzie tam pod powiekami był żywy obraz, nawet czułam wiatr na twarzy, takie moje kino 4 albo i 5D.

Nie byłam tam od prawie 20 lat. Ścieżki podobno zarośnięte, bo krów już dawno nie ma. Ostatnia kładka odpłynęła dawno temu, polanki pozarastały. Może kiedyś tam pójdę, ale nie wiem, czy warto aktualizować obraz, czy po prostu zostawić tamten by trwał w mojej głowie póki krew zasila ten mój twardy dysk.

piątek, 1 stycznia 2016

Opisy - moja zmora

Tak je rozbudowuję, wręcz lubuję się w nich, że przesadzam.
I pomyśleć, że jako czytelnik omijałam je wzrokiem.

Kawałek roboczego tekstu - książeczki, nad którą siedzę obecnie.


Człap, człap. Noga za nogą. Jeden krok, drugi... kolejny.
Na dworze był piękny dzień i chociaż niebem płynęły dość szybko mniejsze lub większe bałwanki to zza nich często wyglądało słońce ocieplając i rozweselając świat.
Długie kroki, wolne, drobne, szybkie, lekkie. Tak charakterystyczne dla każdego człowieka, jak jego chodzące DNA. Gwar miast nadawał tempa, zwłaszcza samochody jadące szybko i trąbiące sprawiały wrażenie, że trzeba ciągle biec by się gdzieś nie spóźnić.
Na szczęście skręcając z głównej ulicy w boczną tempo ruchu zwalniało, można było odprężyć się, rozejrzeć wokół, zwłaszcza, że z boku ciągnął się rząd sklepów z dużymi witrynami.
Tutaj sklep AGD, który godnie reprezentuje piękna, porcelanowa zastawa a gdzieś w kącikach jakby wstydliwie przycupnęły garnki i patelnie, które chętnie schowałyby się za firanami i zasłonami z sąsiedniej wystawy. A owszem, pięknie marszczone firany i zasłony chętnie użyczyłyby prywatności potrzebującym, bo i tak mają ostatnie słowo i są zawsze pierwsze. Nie muszą z nikim rywalizować. Kolorami przyciągają wzrok ludzki a bielą firan dodają przytulności. Ach, przydałby się tam wygodny fotel, na którym można by zażyć chwili relaksu.
Ale fotel był w sąsiednim sklepie i zapraszał do wejścia i zakupu. Czekał z kolegami stolikami, krzesłami, łóżkami, koleżankami szafami na zaproszenie do jakiegoś miłego domu.
Takie widoki czekały na przechodniów ulicy Miodowej. Czekały też same witryny lśniąc w słońcu i ciekawie łapiąc spojrzenia ludzkie, obserwując ich sylwetki, miny, podsłuchując różne dialogi.
Większość z nich tkwiła w letargu, przyjemnym lenistwie i czy to grzało je słońce, czy mył deszcz było im wszystko jedno.
Między sklepem meblowym a sklepem z zabawkami przycupnęła mała księgarenka. Za szybą stały najróżniejsze książki. Nowości, prawie ciepłe, prosto z drukarni, wabiące czytelników zapachem druku. Opasłe tomiszcza klasyków, statecznie tkwiące na półkach. One nie musiały zabiegać o chętnych, je się po prostu znało. Czekały na kolejnych nabywców, którzy z pewnych powodów ich jeszcze nie posiadali. Taaak, te książki cieszyły się ogólnym poważaniem, miały historię.
Nowości zazdrośnie patrzyły na nie. Musiały stroić się w kolorowe okładki krzyczące „jestem niesamowicie ciekawa! Przekonaj się! Kup mnie!”
Za to książki dla dzieci za nic miały wszelkie sprzedażowe wyścigi, mimo że też były kolorowe i wesołe. Beztrosko śmiały się do wszystkich, nigdy nie opuszczał ich dobry humor.
Być może tak różnorodne towarzystwo, przechowujące w słowach wiedzę całego świata wpłynęło na szybę witryny. Daleko jej było do leniwego półsnu. Nie mogąc się ruszyć z miejsca, ciekawie chłonęła wszystko wokół. Żadna zmiana pogody nie umknęła jej uwadze, każdy lecący ptak, przebiegający kot czy pies, myszy, wszystko to przyciągało jej uwagę. I ludzie.
Ludzie.
Często zatrzymywali się. Widocznie człowiek lubi książki, interesuje się nimi. A jeśli nie, to chociaż przejrzy się w szybie, poprawi fryzurę, ubranie.