czwartek, 6 grudnia 2018

W próżni


Powiem Ci dziś, że nie czuję nic.
Tydzień za tygodniem...
Czekam, aż znów zadrży serce na Twój widok.
A ono śpi.
Nie czuję nic.


To nie Twoja wina.
Poczekajmy przy kawie, śmiejąc się z dowcipów
naszych dzieci.
To nie moja wina.
Przeczekam to chodząc po samotnych górach.
Uznajmy, że wyszłam na daleki spacer.


Emocje są jak dźwięk trącony struną.
Wysyła w świat pogłos, który dotrze tam,
gdzie będzie tylko mógł odbijać się od cząstek.
Nie przemierzy Wszechświata.
Próżnia uwięzi go tutaj, na tym naszym globie.
Obiegając świat  w końcu zniknie.


Nasz dźwięk zapisałam w głowie.
Jego tony wyrył każdy wspólny dzień.
Trochę dur, trochę mol, ale większość dość zwyczajna.
Jak to naprawione, ulubione krzesło lub zaparzona kawa.


Odtwarzam to sobie dziś i dziwię się.
Jak moje serce mogło zapomnieć?
Jakich cząstek zabrakło?
Bo ten dźwięk nie brzmi tam już.


To nie Twoja wina…
To nie moja wina…
Czasem po prostu tak bywa.

Przeczekajmy to albo spróbujmy zagrać od nowa.


zdjęcie: ddouk z pixabay.com

piątek, 11 maja 2018

Pisarz a jego pisanie


Jest noc. Idę naga przez przytłumiony mrokiem świat. Nigdzie nie ma ludzi. Towarzyszy mi tylko ciepło otulające skórę i nocny śpiew ptaków.
Latający nad głową nietoperz jest tutaj miłym dodatkiem.
Idę i chłonę to wszystkimi zmysłami.
Jestem szczęśliwa. Prawdziwie wolna.


Ten sen nie powtarza się jakoś cyklicznie, ale budzę się po nim z uśmiechem na twarzy. Kilka lat temu poczułam pierwszy raz takie uczucie
na jawie. Czułam się naga, ale w dobrym znaczeniu. Pozbyłam się zbędnych, ciążących, maskujących to, co dobre, warstw.
Uczucie prawdziwego wyzwolenia. Myślałam, że mam to już na zawsze.
Prawda jest taka, że nic nie jest nam dane raz na zawsze. “Dane” to też za dużo powiedziane, bo wypracowywałam to latami.
A potem zaniedbałam.


Co ma to wspólnego z pisaniem?
Bywały momenty, gdy siadałam do pisania i wychodziło coś naprawdę dobrego, takiego, jak chciałam. Właśnie. Momenty.
A potem wpadłam w sieć. I dosłownie, i w przenośni. Zaczęłam budować tzw. markę i próbować promować to, co robię dla przyjemności.
Skończyło się to frustracją i skasowaniem konta. Hejt? Absolutnie! Tak koncentrowałam się na tym, żeby wśród morza blogów
i takich jak ja pisarzy, być NAJ. NAJlepszą oczywiście. Albo przynajmniej jakoś się wyróżnić.
Zapomniałam o tym, żeby być sobą. Warstwy powracały, negatywne uczucia zaczęły coraz mocniej uciskać, a piękny sen nie chciał się przyśnić.


Pisanie zawodowe szło, o dziwo, bardzo dobrze. Kolejny tekst o ciśnieniomierzach, inhalatorach, a może o drukarkach cyfrowych? Proszę bardzo!
Fachowy artykuł? Ależ oczywiście! Tyle znaków, ile trzeba, profesjonalnie, interesująco. Cacy.
Moje pisanie dla przyjemności siedziało gdzieś na wielkiej pustyni. Nie przez dni 40. Bałam się, że w końcu tam padnie, bo podobno organizm ludzki
potrafi wytrzymać bez jedzenia do 40 dni. Nie wiem, jaki organizm ma przyjemność bądź pasja, ale bałam się, że w końcu jednak umrze.
W końcu zaczęły pojawiać się pęknięcia. Pewnego dnia zapadłam się psychicznie. Dziwny stan, ale tego dnia nie wypowiedziałam ani jednego słowa.
Było mi wszystko jedno, co kto o mnie myśli, co powinnam, a czego nie. Miałam to na końcu mojego układu pokarmowego.


Sama nie wiem, co mam sądzić o przeznaczeniu itp. Racjonalnie w to nie wierzę, ale czasem zbiegi okoliczności są nader zastanawiające.
I taki epizod nastąpił po zapadnięciu, gdy pozbyłam się wszelkiej nadziei na to, czy będzie dobrze, czy źle. Było mi to obojętne.
Przypadek podsunął mi film o pisarzu J.D. Salingerze “Rebel in the Rye”. W pewnym momencie zaczęłam notować dialogi,
bo kolejne zdania otwierały mi coraz szerzej oczy. Musiałam wypisać to i owo, i powiesić przed oczami. Żeby znów nie wpaść w jakąkolwiek sieć.


Prawdopodobnie wyważyłam kolejne otwarte drzwi, na szczęście chyba nie robiłam tego z główki, więc nie wylądowałam gdzieś na ścianie z rozbitym łbem.
Dotarło do mnie, że…
Pisarz a pisanie to chyba dwie różne rzeczy.
Pisarz jako człowiek nie musi uwodzić czytelników. Być piękny, szlachetny, cudownie społeczny itp. itd. Wiem, że obecnie na rynku panuje przesyt
i każdy staje na rzęsach żeby sprzedać kolejny egzemplarz książki. Zastanawiałam się nad tym, czy muszę dołączyć do tych książkowych igrzysk.


NIE!


W zrozumieniu tego pomogły mi słowa nauczyciela - Whita Burnetta, do którego Salinger uczęszczał na zajęcia z kreatywnego pisania.
Konkluzja jednej z rozmów brzmiała tak:


“Czy jesteś gotów oddać się opowiadaniu historii, wiedząc, że możesz nie dostać nic w zamian?”


Żadnych publikacji. Żadnego poklasku. NIC.


I kolejna sprawa.


Czy chcesz pisać, aby pokazać światu swój talent, czy przekazać to, co masz w sobie?


Nigdy nie lubiłam się ścigać. Do szpiku kości nie cierpię przypodobywania się, dlatego tak frustrujące było samodzielne przebijanie się
przez media społecznościowe. Nic dziwnego, że kogo stać, wynajmuje do tego ludzi.
Chociaż wiedziałam, że muszę być sobą i nie mogę patrzeć na innych, ale… podświadomie to robiłam. Bałam się, że napiszę coś
urażając kogoś. Lubię sobie czasem wykorzystać słowa rynsztokowe jako środek ekspresji. Za każdym razem używając takiego, czy innego wyrażenia,
pojawiał się w myślach obraz tej czy innej znajomej. I chociaż tworzę fikcję, bliskie lub dalsze grono pewnie będzie zastanawiać się,
czy to moje doświadczenie, czy wymyśliłam to (w domyśle, że na pewno to przeżyłam!).
Zblokowałam się tym przymusem tańczenia wokół czytelnika, aby łaskawie spojrzał na ułożone przeze mnie w zdania litery.
W myślach błagałam o jakikolwiek komentarz. Najpierw próbowałam błagać jawnie, ale jednak udało mi się wyciągnąć swoją godność z pyłu drogi
i ją nieco otrzepać.
Salinger pomógł mi zrozumieć, że...


Osoba pisarza i to, co tworzy, to dwie różne rzeczy.


Mistrz pióra może być gburem, odludkiem, typem takim czy owakim. Nie musi promocyjnie wdzięczyć się do czytelnika, JEŚLI...
jego opowieść złapie czytelnika za przysłowiowe jaja od pierwszej strony i będzie tak trzymać do ostatniej strony.
To nie sam pisarz jest ważny i jego charakter, ale jego przekaz.


Spróbuję nie zapomnieć o tym.




czwartek, 10 maja 2018

Bez słów


Skacząc każdego dnia
(wcześniej!)
z wokalizy na wokalizę
dziś przypadkiem połamała swoją wizję siebie.
Wczorajszy jej śmiech
dziś niepewnie krąży po bagnie pod tytułem “Przedwczoraj”.
Za ścianą zaległa cisza
gdy dzwonkom głosu zabrano serca.
Życiowa sztuka,
ni to dramat
ni czort wie co
z przeszłości trzewi podeszła pod gardło paląc krtań kwasem.
Gorycz żółci zatriumfowała nad tu i teraz.

Ona, pochylając się nad stołem
próbowała złożyć siebie na nowo.
Swoją wizję.
Swój obraz
który wystawia światu codziennie otwierając oczy.
Również sobie samej.

Próbuje złożyć inaczej
zamienić miejscami poszczególne części.
Ale tak się nie da.
Każda pasuje tylko do jednego miejsca.
Patrząc w dal niewidzącym wzrokiem,
przerzuca dojrzewającą decyzję.
Od półkuli do półkuli.
Taki ping-pong mózg prodakszyn.
---

Wstałam.
Machnęłam.
Rozsypałam.

W takim razie wolę chaos.

piątek, 2 marca 2018

Poranek

Wylewam do zlewu Twoją kawę
Przez rury ucieka moje poranne uczucie do Ciebie.
Było gorące
Twój chłód je zmroził.
Nie było gorzkie
Ale próbowałam dosłodzić je patrząc w Twoje oczy.
Odwróciłeś się.

Syfon wypełniają fusy.
Krople płyną dalej, do ścieków.

Wstałam skoro świt
Specjalnie żeby zdążyć zanim się obudzisz.
Chciałam podarować Ci esencję swoich uczuć zaparzonych w aluminiowym dzbanku.

Obojętny wzrok
Trzaśnięcie drzwi zamiast czułego uścisku
Widok oddalającej się postaci, która zawsze się odwracała
Czasami nawet dwa razy
Posyłając ręką łagodne pożegnanie zanim zniknie za sąsiednim budynkiem.
Nie dziś.

Gorzki zawód.
Gorzka kawa płynąca rurami do ścieków.
Płynące łzy.

czwartek, 18 stycznia 2018

W płaszczu świata - taka moja recenzja




Łatwiej byłoby mi policzyć gwiazdy na niebie niż ilość spacerów po Białymstoku. Może dlatego, że gwiazdy widzę, nawet jako-tako przy tych tysiącach kilowatów wysyłanych w kosmos za pomocą świetlówek w latarniach, podświetleń, szyldów, lamp samochodowych. Łunę miasta widać z dziesiątków kilometrów. A spacerów nie widać. Tylko moje mięśnie może jeszcze co nieco pamiętają.
Spacery przeszłam, przechodzę i będę przechodzić. Przechodzę też do sedna sprawy. Otóż. Wpadła mi w ręce kilka tygodni temu książka. Niepozorna, aczkolwiek z bardzo ciekawą okładką. Niebieski ogryzek czerwonego jabłka. Wróć. GWIAŹDZISTY ogryzek czerwonego jabłka - tak powinnam określić, żeby nie męczyć inżynierskim opisem, że na niebieskim były takie to a takie gwiazdy, o takiej jasności itepe. Miałam i nadal mam ochotę wejść do środka tego ogryzka. Ciekawe...

Chodziłam po Białymstoku wielokrotnie. Nawet w płaszczu. Jednak nigdy nikt nie zaproponował mi spaceru w “W płaszczu świata”, aż do czasu, gdy wpadła na ten pomysł Miłka Malzahn. Przewróciła na początku swoją bohaterkę, coś tam przeskoczyło i wysłała ją w małą podróż po tym samym świecie, tylko widzianym od podszewki.
Zachwycił mnie ten świat. Nigdy wcześniej nie pomyślałam, że można tak patrzeć na widziane codziennie rzeczy, mijanych przechodniów. Gdyby było to możliwe, przeniosłabym się na jakiś czas, aby zobaczyć świat TAK inaczej. Póki co, muszę zadowolić się tym, co Miłka stworzyła.

Chyba nie ma zbyt wielu książek, których akcja dzieje się w Białymstoku. Żadna z nich nie ujęła mnie tak, jak “W płaszczu świata”, bo czytając czułam się tak, jakbym była na tym spacerze. Gratuluję autorce wyobraźni oraz talentu do oddawania realizmu, nawet wtedy, gdy jest trochę nie-realny. Czytałam i czułam doskonale to moje miasto. Idąc z bohaterką przez stronice książki w głowie miałam mapkę trasy. Co jest niby trudnego w opisaniu spaceru jakąś tam trasą w jakimś tam mieście? Zapytajcie tych, którzy to niby zrobili i im się nie udało.

Po czym poznaję dobrą, według własnego, subiektywnego odczucia, książkę? Ano po tym, że kończąc, zaczynam czytać ją od początku. I tak się stało w tym przypadku. Chciałam jeszcze raz iść na spacer. Niby ten sam, niby z tymi samymi bohaterami, ale wiedziałam, że dostrzegę jakieś szczegóły, które umknęły mi za pierwszym razem. I poszłam!

“W płaszczu świata” nie jest zbyt zasobną w stronice książką, ale to nawet dobrze, bo nie da się jej szybko czytać. Albo może i da, ale po co? Są rzeczy, które pochłania się szybko, jak kawę na dworcu, a są cymesy, którymi człowiek się delektuje. I jest nim także książka Miłosławy Malzahn “W płaszczu świata”. Wprawdzie nie polecam jej jeść, ale zapraszam do czytelniczej uczty. Niech nie zniechęci Was do tego mój enigmatyczny zarys fabuły, bo po prostu nie chcę psuć radości czytania. Byłoby szkoda :)