czwartek, 30 czerwca 2016

Krótki tekst o zakochanych

(Z pewnych powodów jest mi bardzo ciężko na duszy i sercu a do tego zepsuł mi się komputer i do czasu aż będzie dobry zajrzę tylko sporadycznie. Dziś bez fajerwerków, przekleństw i fantastyki.
Coś, na co często nie zwracamy uwagi spodziewając się po miłości romantycznych gestów, wielkich uniesień i nie wiadomo czego. A ona często objawia się inaczej.
Dobrych dni Moi Mili Ludzie zaglądający tutaj.
Idę leczyć rany.)

Obserwowałam interesującą pantomimę.
Wnosili razem stół. Wpadające przez otwarte drzwi promienie słoneczne oświetlały im drogę. Szli razem spokojnie, aż trudno było dostrzec, które z nich prowadziło a które poddawało się lekko woli tego pierwszego. Nie szarpali meblem. Bez słów zmierzali do tego samego miejsca. Od czasu do czasu wymieniali spojrzenia, które zapewne coś oznaczały. Być może tamto krótkie, uważne mówiło „zwolnijmy, bo muszę wykręcić przy tej szafce“ a ten lekki uśmiech odpowiadał „spokojnie, postoję i zaczekam na ciebie“.
Jedyna w swoim rodzaju linia, uczuciowy światłowód, po którym biegły sygnały wymykające się wszelkim miernikom, zakodowane szczególnym kluczem, którego nie potrafią złamać najlepsi hakerzy.
Postawili mebel, po czym każde, znów bez słów, zrobiło coś innego. On poprzynosił krzesła, starł stół, rozłożył przygotowaną serwetę. Ona wyszła na chwilę i powróciła z tacą. Kawa - łyżeczka świeżo zmielonych ziaren zaparzonych w dzbanku ciśnieniowym, dwie łyżeczki cukru i spora ilość zimnego mleka - jedyna jaką pił. Napar z różnych roślin - jej hobby.
- Zrobiłam ci blok czekoladowy z orzechami. Taki jak lubisz. - powiedziała patrząc ciepło na niego.
Podszedł, przytulił ją i pocałował czule. Stali tak przez jakiś czas. Niby dwoje a jedno.
Tu silny uścisk, tam palce przeczesujące wolno krótkie, czarne włosy, które wolno ustępowały pola siwiźnie.
Dwa organizmy i jeden wspólny system. Zespół cech, często przeciwnych, ale w jakiś sposób współgrających ze sobą.
Moi rodzice.

czwartek, 23 czerwca 2016

Czym jest dla mnie pisanie

Remont kuchni. Trudny czas. Bardzo trudny czas. Cholernie trudny czas.
Chaos i jedzenie suchego prowiantu nie wpływa twórczo.
I znów klnę.
To jedziemy.



"- Aaaaa pieprzę to! - Przemieliła w ustach wraz z tymi słowami garść gipsu i cholera wie czego jeszcze. 
Rozejrzała się po pobojowisku będącym do niedawna kuchnią a teraz poligonem budowlanym.
Remont oczywiście się przeciągał. Niby przyzwyczaiła się do tego, ale już miała dość, bo ileż można. Menu - głównie kanapki, lodówka - przedpokój, wszystkie szafki - w salonie. Chcesz głupią łyżkę? Leć do pokoju.
„Kurwa, jak ja lubię gotować!“ - Szczerze w końcu doceniła to, do czego czasem podchodziła z niechęcią.
Pana Perfekcję zirytowało obsadzanie puszek pod kontakty elektryczne. Westchnęła cicho, wrzuciła w wyszukiwarkę „obsadzanie puszek podtynkowych“, obejrzała filmik instruktażowy (zasoby internetu cały czas zadziwiały), podeszła z packą i gipsem i wytłumaczyła to i owo. Poszło sprawnie. Doświadczenie kulinarne przydawało się przy rozrabianiu gipsu do właściwej konsystencji a wprawa zdobyta przy zdobieniu ciast przydała się przy władaniu packą.
Pan Perfekcja wypuścił powietrze i humorki i zabrał się do roboty.
„Panie, daj byśmy mijali się z humorami, żeby chociaż jedno zachowało zimną krew w takich sytuacjach i podeszło do problemu konstruktywnie.“ - Nie ma jak płynne przejście od rzucania nieopodatkowanymi zawodami do próśb modlitewnych. Ot, cała kwintesencja człowieka z krwi i kości.
Od dawna nic jej już nie cieszyło. Uczona od dziecka pracy zadaniowej była przyzwyczajona do czasu intensywnego, ciężkiego wysiłku aż do zakończenia zadania. Z tym się akurat nie zgrali z Panem Perfekcyjnym. On się szybko męczy, irytuje a perfekcja pt. „musi być co do milimetra“ nie była pewna, kogo bardziej doprowadza do szału, czy jego, czy otoczenie.
Taki już jest, co zrobić. Ma to swoje dobre strony, bo wszystko jest dokładnie i tak, jak trzeba, ale co się nasłucha w trakcje pracy, to jej. Wypracowała przez lata mechanizm obronny, dystans, ale czasem, po ludzku, ulewało się co nieco.
Właściwie pracy nie było tak wiele, jak sobie wyobrażała i pewnie dlatego chodziła podminowana, bo mimo wszystko remont się przeciągał, bo Pan Perfekcyjny łapiąc kilka srok za ogon, musiał być w kilku miejscach naraz. A urlop mijał. A stolarz co jakiś czas pytał, kiedy mogą wejść z montażem szafek.
- Aaaaaaa pierdolę to... - Rzuciła innym określeniem tej samej czynności co poprzednio, już mniej agresywnie a bardziej ze znużeniem.
Wzięła prysznic dokładnie przepłukując gardło po czym zamknęła się w pokoju, spojrzała niechętnie na cienką warstwę białego pyłu na półkach i otworzyła edytor tekstu.
Po jakimś czasie uśmiechnęła się."


czwartek, 16 czerwca 2016

Dymek - na poprawę nastroju w ten zmulaszczy dzień

Małe wprowadzenie w klimat.
Ania nie cierpi dymu tytoniowego. Ania jedzie pociągiem i czuje, że mimo zakazu ktoś kopci w toalecie. Ania nie należy do osób biernych. Ania...
Posłuchajcie ;)


- Stara! Jaką ja dziś miałam akcję w kiblu w pociągu! Jaram sobie spokojnie szluga. Kryć się muszę, bo Frycem jadę a tam nie można nawet w wucecie.
Czego nie wiesz?! Frycem jechałam. FRY-CEM. No ten, co pindolił palcami po tym śmiesznym pudle z kijem co podpiera klapę. Skąd? Co skąd?! Co skąd?! A skąd mam wiedzieć gdzie wytrzasnął ten kij? Może z mopa wykręcił.
Aaaa, skąd jechałam... Mój Brysiu fundnął mi spa w Wiedniu. Tiaaa, taki pakiet, że pierdzielę, wypas.
No, i wiesz, szlugam, szlugam a tu ktoś puka. Pomachałam trochę kiecką po tym kiblu, ale krótka to tyle co nic dało. Otwieram a tam jakaś dziwna laska stoi. Jakiś taki nieduży wypłosz, taka wiesz, przylizana, nie to co my. Ale na szpileczkach, nie ma wuja. Uśmiecha się do mnie głupkowato i mówi, że tu nie wolno palić. A co ja, kurwa, czytać nie umiem?! Wiem, że nie można, ale nie będę się jej tłumaczyć i mówię, że jak jej zaraz dam z liścia to tak poleci, że maszynistę od przodu zobaczy!
Ta pindzia uśmiechnęła się znów głupkowato. Zaraz się jeszcze zaczerwieni i rozpłacze, pomyślałam. Spojrzała na mnie dziwnie, bąknęła „przepraszam“, odwróciła się i jak się machnie to tyłu... Stara! Jak kiedyś jebnęłaś po pijaku w ścianę i zobaczyłaś gwiazdy to to nic. Aż języka w gębie zapomniałam z bólu.
Co, co??? No ten pierdolony wypłosz wbił mi szpilę w nogę i siedzę teraz w jakimś Zawieciu w szpitalu.

środa, 15 czerwca 2016

Niferet



Zrzut odbył się w nocy z 12 na 13 dzień czasu Wielkiego Smoka. Oblepiająca ciemność nie dawała szansy oczom nawet najwprawniejszego tropiciela. Dyskoloty poruszały się tylko według prowadzenia maszyn obliczeniowych a całą grupę na miejscu przejęła tutejsza frakcja Mortena. W większości ich ludzie, mieszkający tu od urodzenia, poznawali okolicę od dziecka i obecnie nie potrzebowali wzroku by wiedzieć gdzie się znajdują i dokąd zmierzają.
Niferet miała za zadanie obserwowania w fotochromach drugiego niebieskiego punktu. Pierwszym była ona sama. Każdy najemnik jej oddziału był określonym kolorem i miał swojego barwnego, miejscowego odpowiednika, którego miał się pilnować.
Nie szli grupą. Na wszelki wypadek szybko się rozproszyli a system lokalizacji nie pozwalał im się pogubić.
Niferet była tu już trzy okresy księżyca temu i jeszcze wcześniej, ale to zawsze wyglądało tak samo: zrzut, kolorowe punkty widoczne tylko w fotochromach, przemieszczające się szybko zaułkami miasta, wtopiona w otoczenie, ukryta baza. Zawsze czuła to samo, czyli prawie nic. Wszystko było wyćwiczoną rutyną, nie zdarzały się żadne improwizacje.
Mijając jakieś obiekty poznawała je tylko po głębszej czerni, ale nawet nie próbowała domyślać się ich przeznaczenia. Pewnie normalnie, za dnia miasto żyło. Żony wołały przez okna mężów, jak zwykle zapominających tahili do pracy. Matki wyglądały za swoimi dziećmi bawiącymi się na podwórkach. Na ulicach był zwyczajny ruch i tumult. Teraz wszystko pogrążone było w mniej lub bardziej głębszej czerni.
Czasem, wychodząc za dnia z ćwiczeń w zbrojowni spoglądała w górę by chociaż tak spróbować wyobrazić sobie układ ulic, budynków, status tej czy innej części miasta. Miała na to mało czasu, tyle co przejście z jednego budynku do drugiego. Nikt nie miał prawa zastanawiać się, skąd wzięły się nowe osoby, bo dla zwykłych ludzi baza była zwykłą firmą transportową i każdy obcy mógł zwrócić uwagę tych, których nie powinien prowokować do domysłów.
Teraz też wszystko szło rutynowo. Musiała tak rozdzielić uwagę by dokładnie śledzić tor ruchu pierwszej niebieskiej kropki a jednocześnie całą sobą wyczuwać otoczenie by nie natrafić na żadne terenowe niespodzianki. Szli w pewnej odległości od siebie, nie za blisko, bo mogliby tworzyć razem zbyt dużą płaszczyznę głębszej czerni. Nie mogli maszerować, ich krok musiał być lekki, mało słyszalny i nieregularny. Żadnych wzorców dla uszu. Mieli być nocnymi gryzoniami grasującymi po zaułkach.
Nifret „tańczyła“ często zmieniając rytm. Wyćwiczone odruchy nie pozostawiały miejsca na strach a „opieka“ operatora maszyny cyfrowej i miejscowego zwalniała ją z troski o topografię miasta. Może za następnym i następnym razem zapamięta wzór ich wędrówki, ale właściwie po co ma zaśmiecać swój umysł.
Nifret nagle stanęła. Fala chłodu rozeszła się po jej ciele.
Wszystkie kropki zniknęły.

czwartek, 9 czerwca 2016

Wlazł kotek...


...na rozdzielnię elektryczną :D



Jak?
Ano tak:


Po gałązkach jarzębiny ;)

A dlaczego tam wlazł?
Bo ptaszki urządzały ptasie zaloty.

wtorek, 7 czerwca 2016

Tekst inspirowany...

...autorem, którego nazwisko zamieściłam na dole. Imię zresztą też ;)
Tym razem zadanie polegało na napisaniu wierszyka w stylu swojego ulubionego autora.
Oto wierszyk, który "nieznacznie" zmieniłam.
„Wlazł kotek na płotek i mruga,
ładna to piosenka, nie długa.
Nie długa, nie krótka, lecz w sam raz,
zaśpiewaj koteczku, jeszcze raz”.

---
W najbardziej odległym miejscu wszechświata, gdzie nawet neutrina zawracają, przez kosmiczną pustkę płynął niezwykły układ. Mała gwiazdka pulsowała zielonym blaskiem nie zdając sobie sprawy z tego, że przeczyła wszelkim zasadom termodynamiki.
Wydzielając z siebie zieloną energię oświetlała jedynego towarzysza w tym najodleglejszym zakątku czasu i istnienia - planetę O.
Nikt nie zna imienia tego, który ją tak nazwał, bo taki ktoś nie istnieje. O, bo towarzysz dziwoląga-gwiazdy był również wyjątkowym wybrykiem sił kosmicznych. O jak obwarzanek, gdyż taki miał kształt ten frapujący wszystkich astrofizyków świat. Bardzo Gruby Obwarzanek.
Wirował. Nikt nie wiedział dlaczego. Dopiero gdy ktoś zamiast patrzeć z góry postanowił zmienić perspektywę na oddolną dostrzegł niezwykłe zjawisko.
Pod powierzchnią, leżąc na plecach na tym imponującym z punktu widzenia areału, zero g niebycie, przebierały łapkami zielone myszki. Ich ubarwienie było zdeterminowanym działaniem ciała nieb... zielonego. Tempo było jednostajne przywodząc na myśl karuzelę dla chomików w bardzo ekstrawaganckim, kosmicznym wydaniu. Myszki przy bliższym oglądzie stawały się myszami, potem mychami by stać się w końcu myszomonstrami. Nie przeszkadzało im to jednak w beztroskim machaniu łapkami i płynięciu z całym tym majdanem przez bezkresny kosmos.
A dziwny świat żył. Na powierzchni, w zależności od położenia względem siły odśrodkowej funkcjonował pewien gatunek dwunożnych. Ci na wewnętrznej części O, z ograniczeniem dopływu światła nieśli na swych karkach większy ciężar grawitacji. Błotniste i ciemne zaułki odstraszały każdego, kto zabłądził w tych rejonach. Im dalej od tego wewnętrznego pierścienia tym lżej, jaśniej i radośniej. Na zewnętrznej krawędzi żyły sobie istoty, które korzystając z dogodnych warunków grawitacyjnych urządzały sobie dzikie rajdy na miotłach. Zwyczajna część populacji omijała również te okolice, bo wiedźmoloty obcując w bliskim sąsiedztwie zielonych myszy miały bardzo często dziwne pomysły, na które skazywały tego zwyczajnego biedaka, który im się przypadkiem napatoczył.
I tak, jakimś cudem funkcjonował ten świat pośrodku którego, w centrum obwarzankowej próżni, w miejscu osi obrotu stał fragment płotu.
Na nim siedział kot. Czerń podświetlona zielenią dawała efekt, który przeciętnemu zjadaczowi strawy zmieniał pozycję włosów na wertykalną.
Kot ziewnął.
Siedział od zawsze tak samo. Kontemplował niezliczone eony historii tej pipidówy uniwersum.
Miał tylko jedno zadanie, gdy obracając się wraz z planetą O, będąc tyłem do gwiazdy ujrzał ponownie promień światła miauczał. Dwunożni zrywali wtedy kartki w kalendarzach i witali nowy dzień.
- Miaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu... - brzmiało przez długi czas docierając wraz z pierwszymi promieniami do kolejnych rejonów tego cudacznego świata.
Skończył a echa niosły ten dźwięk jeszcze do najdalszych krain. Mrugnął ślepiami. Zadumał się na chwilę, która trwała aż oddźwięk przebrzmiał a gdy znów zobaczył pierwszy promień, otworzył wielki pyszczek odsłaniając monstrualne kły, nadając ten nieruchliwej postaci cała gamę określeń związanych ze skrzypnięciem deski w pustym domu, północą na starym cmentarzu i pełną pieluchą.
- Miaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu...- wybrzmiało.
Gdzieś na powierzchni tego skalnego bajgla trzasnęły trwożnie drzwi.
Inspiracją był Terry Pratchett  :)

sobota, 4 czerwca 2016

Przerywnik małżeński

- Mężu, czy mogę zadać ci dziwne pytanie?
- ?
- A w sumie to się przyzwyczajaj...

Wymyśliłam abstrakcyjny świat i chciałam ustalić czy trzyma się kupy z astrofizycznego punktu widzenia ;)

piątek, 3 czerwca 2016

Wewnętrzne bliźnięta w akcji

Nie ma to wymiaru fizycznego. Wszystko siedzi w mojej głowie.
Miałam po prostu z sobą porozmawiać. O sobie, o pisaniu itp.
To pogadałam ;)
Zapraszam :)

-----------------
- Borowinowej bordiury brzęczy brzasku brzeszczot.
- Że co???
- Robię próbę mikrofonu.
- Ale to zdanie nie ma chyba żadnego sensu.
- A Pani pisanie ma sens?
- ...
- Dobrze, już dobrze, poniosło mnie trochę.
 Chcę zaproponować przejście na „ty“, bo w końcu znamy się już od tylu lat. Jutro żegnamy razem tzw. trzeci krzyżyk jak dobrze pamiętam.
- ...
- Obraziłaś się?
- ...
- W takim razie sama zacznę jako prowadząca ten wywiad.
Wychyliłaś się z cienia mając jakieś 12 lat...
- Wychylić to sobie możesz kielicha.
-...pamiętam, że już w szóstej klasie chłopcy filowali jak tu by ci podkraść pamiętnik i poczytać. Na szczęście byli, delikatnie ujmując, tak niedorośli jak ty i nie zdawali sobie sprawy z infantylnego stylu tych notek.
- Z blagowania również. Doskonale wiedziałam, że czytają i specjalnie koloryzowałam.
- Potem wygrana olimpiada polonistyczna, najwyższa nota za pracę stylistyczną przy egzaminach wstępnych do liceum i... cisza.
- To już teraz mam zacząć emocjonalną wiwisekcję?
- Skoro sobie życzysz.
- Życzę sobie zaprzęgu pięćdziesięciu różowych kucyków i karocy z bakłażana.
- Bakłażana? Dlaczego???
- Jeśli kucyki dobrze się rozpędzą to z pierwszej lepszej górki mam szansę uzyskać pierwszą prędkość kosmiczną i uciec jak najdalej od tak nieudolnych dziennikarek jak... ty. Aerodynamika. Rozumiesz. Dynia nie wchodzi w grę a bakłażany poza tym mają piękny kolor.
- Ach, ironiczna jak zwykle.
- Ach, domyślna jak zwykle.
- Ach, zawsze musisz mieć ostatnie słowo.
- ...
- Co się stało, że postanowiłaś pisać mając za sobą większość życia?
- Nie bądź taką optymistką, bo mogę tak jak prababka dożyć prawie setki.
- Nuda? Chęć błyśnięcia...
- A zaraz cię trzepnę piorunem.
-...i próba zrobienia kariery czy kryzys wieku średniego?
- Skoro pani redaktor zna tylko takie motywacje to tylko pogratulować, że jeszcze pracuje tu, gdzie pracuje.
Niektórzy ludzie mimo spełnienia w tej czy tamtej sferze czują głód...
- Nie widać tego po twojej figurze.
- Och, czegoś się jednak uczysz. Nie będę mieć poczucia straconego czasu, który spędzę przy tym... wywiadzie.
Wracając do sedna. Spełniona rodzinnie nie miałam pojęcia gdzie mam się odnaleźć zawodowo. Wędrówka po pracodawcach i szukanie swego miejsca było dość frustrujące. Jednak miałam silne przeczucie, że najlepsze jest przede mną. Ostatecznie pogrzebałam marzenie o śpiewaniu.
- O proszę, w dodatku Marię Callas tu goszczę.
- Są pewne znaczące różnice między nami. Widzę, że pojęcie ironii nieźle przyswoiłaś, więc pozwól, że wrócę do tematu.
Zaczęłam na portalu społecznościowym pisać krótkie tekściki i z zaskoczeniem zauważyłam, że podobają się ludziom. Coś w środku zaskoczyło i poczułam, że jestem blisko. Potem wpisane od niechcenia w wyszukiwarkę „pisanie tekstów“ i wśród linków jeden intrygujący.
- Czyli?
- „Piszę, bo chcę.“ Od tej pory jakieś porozrzucane klocki zaczęły spokojnie ale pewnie wskakiwać na swoje miejsce. Zakiełkowało we mnie takie przekorne „piszę, bo chcę“. Nie, że piszę, bo muszę coś osiągnąć, i nie, bo chcę światu coś udowodnić. Chcę. Po prostu.
Uważałam się za osobę mało kreatywną, ale pewna doktor literaturoznawstwa (nie śmiej tego wymawiać, bo nie dźwignę tych twoich prób) pokazała, że mogę to zmienić. Od tej pory doskonale bawię się odkrywając kolejne, niezmierzone pokłady swojej wyobraźni.
Zobaczyłam, że jeśli tylko przezwyciężę lenia to jestem w pisaniu nieobliczalna.
I nie potrzebuję do tego nawet werandy w domku na uboczu świata i filiżanki kawy. Potrafię robić to wszędzie.
- A więc to tylko zabawa?
- A czymże jest dobra twórczość jeśli nie zabawą z własną wyobraźnią? Przecież świetnie się sama bawiłam tworząc ten tekst.
:)